Witam drogich Czytelników!
Dziś piszę jako Ja. A raczej On.
Ten, wiecie – wielki nieobecny. Opowiem Wam o tym, jak to bywa z wymianą oleju
w silniku. Zacznijmy jednak od początku…
Noc. Burza. Pioruny walące
dookoła. Z oddali niesie się skowyt dzikich psów i miauczenie pospolitych kotów.
Między kolejnymi grzmotami przebija się donośny płacz dziecka. To z pobliskiego
szpitala. A to dziecko, to Ja. Cała rodzina już od samego początku podejrzewała
mnie o zabawy resorakami, ale nikt nie przypuszczał, że tak mi zostanie na
stałe. Bawię się dalej jednym takim małym samochodzikiem koloru czerwonej
czerrrwieni, w ciut większej piaskownicy, zwanej przez niektórych Europą. I
będę robił bziuuum po górkach, po dolinach! Będę jeździł, mając nadzieję, że
piasek nie wejdzie za głęboko między kółka, bo wtedy nie chcą się kręcić i
trzeba szurać podwoziem.
Na szczęście niniejsza opowieść
będzie o czymś zupełnie innym. Będzie pokazywać, co zrobiliśmy, aby nieszczęsne
podwozie nie szurało, a kółka nie odpadły.
Więc turlamy auto z „garażu”.
Każde z nas pogrąża się w swoich wizjach na temat wspólnej przyszłości, tworząc
„ogólny zarys koncepcyjny”. Mój był taki:
Natomiast Ona widziała to nieco
odmiennie:
Uznając, że może jednak istnieje
jakiś cień szansy na wepchnięcie się do Malucha wraz z Jej kosmetyczką, doszliśmy
do pewnego konsensusu i zabraliśmy się za robotę.
Otwieram maskę. Patrzę, a tu nie
ma gaźnika. Hm, no tak. Sam go wcześniej wykręciłem do czyszczenia i naprawy. Szkoda,
że gdzieś przepadł w zakamarkach pamięci. Uszanowałem ten fakt, po czym szybko
znalazłem nowy, bardziej skory do współpracy. W międzyczasie udało się „odświeżyć”
i zabezpieczyć progi oraz zakonserwować kilka ognisk rdzy. No bo w sumie jak
już jest, to nie ma co psuć i niech sobie żyje ta rdza pod przytulną warstwą
farby antykorozyjnej.
Ostatecznie po odpaleniu silnika przyszła kolej na olej.
Przy otwarciu klapy okazało się,
że olej był. I to sporo. Był brudny i wszędzie. Tylko nie w silniku. Podczas
wstępnego czyszczenia komory już krążyła mi po głowie myśl o szeroko zakrojonym
remoncie. Z tego też tytułu, po tych prostych (w porównaniu do tego, co miało
nadejść) naprawach, zabraliśmy Czerwonego na jazdę próbną. Po przejechaniu
ponad 1 200 km autko zatrzymało się po raz pierwszy i zaczęło marudzić.
Posłuchałem, pomyślałem. Właściwie byłem już pewny najbliższej przyszłości.
Muszę się tym z Wami, drodzy Czytelnicy, podzielić i zabrać Was na romantyczną
randkę z tłokami, śrubkami, blachą oraz rdzą tonącą w oleju. Niczym wesoła owca
na łące, będziemy skakać po chropowatościach wału korbowego i krzywkach wałka rozrządu.
Gotowi?
I tak…
Czas na remont! Tak, to
odpowiedni moment, zwłaszcza, że licznik pokazuje ok. 75 000 km przebiegu.
Początkowo miała to być tylko wymiana uszczelki pod głowicą, bo ta
nieszczelność silnika jest najniebezpieczniejsza. Tymczasem odkręciłem pierwszą
śrubkę, drugą… I wyszło, jak zawsze. Z własnego lenistwa, by później nie musieć
tego robić, zacząłem wymieniać WSZYSTKO. W międzyczasie podrzuciłem znajomemu
tokarzowi koło zamachowe do odelżenia, co da dodatkowe „100 koni mechanicznych”.
;) Pan Stasio, który wiele razy mi pomógł swoimi radami, a za robotę chwytał
się pewną ręką rzemieślnika, poradził mi każdy element dokładnie wyczyścić. I
bynajmniej nie chodzi tu tylko o estetykę. Czysty silnik oraz skrzynia biegów
mają znaczenie przy chłodzeniu, a jednocześnie ułatwiają pracę w czasie
przyszłych napraw, co w drodze jest ważne.
Dokopałem się do cylindrów. Dla
odmiany rzucił na nie okiem Pan Wiesiek i stwierdził, że kwalifikują się do
wymiany, więc oddałem je do szlifowania, zwiększając tym samym ich pojemność z
650cm3 do 660cm3. Zatem kolejne „100 koni”. ;) Razem z
cylindrami poleciały tłoki z pierścionkami, które teraz musiały również zostać
dopasowane. Tu pojawił się problem. Wstępnie dogadałem się z fabryką w
Gorzycach i tłoki miały na mnie czekać u nich w siedzibie. Tymczasem po
stawieniu się na miejscu wynikły pewne niejasności, bo rzeczone części zamiast
w fabryce leżały gdzieś po drugiej stronie Polski. Wykonałem kilka telefonów i
znalazłem to, co chciałem w Stalowej Woli. Ostatnie sztuki. Hmm, widocznie tłoki
schodzą, jak ciepłe bułeczki. ;)
Po kolejnej wygranej bitwie
zabrałem się za głowicę, a konkretnie jej obniżenie o 1,5 mm, co zwiększa
ciśnienie i do mojego wesołego stadka dorzuca następne „100 konie”. ;)
Tak naprawdę to nie będę Was
zanudzał szczegółami. Powiem tylko, że w miarę możliwości starałem się robić
coś na wzór fotorelacji, by sklepać swoistą instrukcję. Nie powiem, czasem
wykorzystywałem ciekawe patenty i dość niekonwencjonalne rozwiązania, które z
perspektywy czasu mogę uznać za udane. Jeżeli będziecie mieli takie życzenie,
to kiedyś taką instrukcję przygotuję.
Tak… Po godzinach pracy z przyjemnością mogę stwierdzić, że
silnik jest już złożony i wepchnięty do wyczyszczonej komory. Nawet działa.
Prawie. Prawie, bo trasa próbna nie odbyła się bez przygód. O tym jednak
opowiem przy następnym randez – vous z mechaniką.
Pozdrawiam Was serdecznie i do następnego przeczytania! :)
On.
On.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz