Są takie rzeczy, które mają
znaczący wpływ na inne rzeczy. Dla jednych to kwestia wypicia porannej, mocnej
kawy i wypłukania z organizmu kolejnej porcji magnezu albo zrezygnowania z
tego procederu na korzyść czerwonej herbaty odchudzającej. Dla innych to dawno
niewidziany znajomy, który się napatoczy wieczorową porą i powie, że kolega
jego kolegi zna kogoś, kto postanowił z kimś założyć firmę i szuka ludzi do
pracy, a Ty akurat w tej chwili jesteś wesołym bezrobotnym. Różnie bywa. Raz
sami podejmujemy świadome decyzje, drugim razem decyzje podejmują się same. Z
doświadczenia wiem, że nie ma się co bulwersować, gdy sprawy nie idą dokładnie
po naszej myśli, bo niechybnie może się okazać, że ten mały kamyczek rozhulał
prawdziwą lawinę POZYTYWNYCH zdarzeń. I tak się stało tym razem...
„Jedziemy na kawę do
Sandomierza!” – padło hasło przewodnie, po czym On, Ona i Głowa Jego Rodziny
wpakowali tyłki do małego Clio. Dzień był zacny, humor najwyższych lotów, więc
nic nie mogło pójść nie tak. Tymczasem podróż zaczęła się na osiedlowym
parkingu i tam też się dokonała. Clio umarło śmiercią tragiczną. Diagnoza?
Rozwalona pompa i wtryski, których
naprawa, na tamten czas, całkowicie się nie kalkulowała. Zatem...
Poszło szybko, jednak życie bez
auta nie było już takie samo. Trzeba było CHODZIĆ.
Trzeba było jeździć komunikacją miejską za bilety w cenie dobrej jakości zboża.
Trzeba było nabierać rumieńców podczas przydługich spacerów, gubić te
kilogramy, które w pocie czoła gromadzilimy całą zimę i przepijać pieniądze,
zamiast puszczać je przelewem wprost do baku małego Clio. Trzeba było COŚ z tym
fantem zrobić i zorganizować sobie nowe auto.
Rozbicie świnki skarbonki oraz
przetrzebienie wszystkich kieszeni dało całkiem spektakularny rezultat. Było
nas stać na samochód, który nie tylko ma cztery koła, ale nawet jeździ. Szeroki
wachlarz możliwości, jaki się przed nami rozpościerał zmuszał do głębokich
rozważań na temat starożytnego Volkswagena, tudzież śmiesznego Daewoo Matiza,
co to nim 70-letnia sąsiadka jeździ codziennie na działkę po marchewkę. Zrobiło
się interesująco. Zrobiło się nawet intrygująco, gdy po burzliwych naradach
zdecydowaliśmy się na najlepsze (naszym skromnym zdaniem) rozwiązanie.
Uruchamiamy MALUCHA! Takim oto
sposobem wrota stodoły się rozwarły i Fiat 126p wyturlał się na podwórze po
dwóch latach posuchy.
Tydzień trwały wstępne przygotowania
do uruchomienia pojazdu. W wielkim skrócie można powiedzieć, że objęły
czyszczenie wszystkiego, co wpadło w łapy, wliczając w to wydarcie tapicerki do
gołej blachy, konserwację podwozia, a także wymianę opon oraz dętek. W czasie
gdy Ona realizowała się w myciu, pastowaniu, woskowaniu, praniu i odkurzaniu, On
podjął walkę z resztą świata. Na tapecie był gaźnik (ten gorszy, nr 2), bo
lepszy (nr 1) przepadł w niewyjaśnionych okolicznościach. Sytuacja wymusiła
dodatkowo zakup nowego akumulatora oraz wymianę świec i oleju. Wizyta na stacji
diagnostycznej dołożyła roboty przy regulacji luzu zaworowego, z którym
szarpaliśmy się chwilę, tak w przerwie między małym szacher-macher ze
światłami. Na szybkości wepchnęliśmy do środka dwa fotele + pasy, by jeszcze
tego samego dnia zdążyć podbić przegląd, a później odebrać dokumenty z urzędu.
W końcu jest! Gotowy! Błyszczący i pachnący!
Stało się! Stało się coś, co wywołuje uśmiech na niejednej
twarzy. Stało się coś, co u wielu przywołuje wspomnienia wakacji nad Balatonem albo uzmysławia, że rajstopy mogą mieć dużo więcej zastosowań. Dla nas to
przyjemna odskocznia od codzienności, swoiste hobby, ciekawa przygoda.
Przygoda, która tak naprawdę dopiero się zaczyna i chyba nikt nie wie, gdzie
się skończy.
Ona.
z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy - powodzenia :)
OdpowiedzUsuńTomku, dziękujemy za wsparcie! Czekamy niecierpliwie na spotkanie po weekendzie. :)
UsuńSuper! to dopiero jest maszyna, prezentuje się świetnie, SZEROKIEJ DROGI życzę Wam w takim razie! :)
OdpowiedzUsuńFakt, maszyna jest niesamowita i pełna niespodzianek. ;) Dziękujemy! :)
OdpowiedzUsuń